Zgadza się, sama wiesz najlepiej, jak jest. Ja od 8 lat mieszkam na wsi i krew mnie zalewa jak to widzę. We własnej rodzinie także! mam kuzyna, który co parę miesięcy przynosi nowego psa . Mają na łańcuchu zawsze ze 3, 4 psy. Są na bieżąco "wymieniane" (i nie ma co być naiwnym - na pewno usypianie w lecznicy tu nie ma miejsca).

Dom na wsi vs. mieszkanie w mieście. Gdy rodzina się powiększa i zaczyna brakować przestrzeni, w pewnym momencie życia, wielu z nas staje przed dylematem: większe mieszkanie w mieście czy dom na wsi? Co wybrać, jak zdecydować? Decyzja nie mała, dla wielu taka do końca życia. Dziś o tym, dlaczego warto wyjechać z cztery lata temu wprowadziliśmy się do naszego domu na wsi, z dala od cywilizacji (sic!), komunikacji, oświetlenia, kanalizacji … 🙂Całe swoje życie spędziłam w mieście, w bloku. Najpierw na dużym osiedlu, w bloku z wielkiej płyty, potem kupiliśmy własne mieszkanie w starej kamienicy w cichej i zielonej części Warszawy. Kupując mieszkanie, nawet przez myśl mi nie przeszło, że dom to coś dla nas. Zresztą, byliśmy sami, żyliśmy z dnia na dzień. Ciche mieszkanie w centrum, blisko wszystkiego, z idealnym dojazdem było tym, co się wtedy dla nas liczyło gdy rodzina zaczęła się powiększać, okazało się, że brakuje nam miejsca. Początkowo szukaliśmy większego mieszkania, ale okazało się, że w cenie mieszkania w Warszawie, możemy zakupić dom (duuużo większy) pod miastem. Zerknij TU jeśli chcesz przeczytać jak żyje mi się na domu, ważna była dla mnie przestrzeń. Nie chciałam mieszkać pośrodku osiedla, gdzie byłoby nam „ciasno”. Szukaliśmy czegoś na to zwykle większy metrażCeny nieruchomości są różne, w zależności od czasu i miasta. W momencie, gdy kupowaliśmy dom, cena 60 metrowego mieszkania w Warszawie była taka sama, jak cena 240 metrowego domu, 30 km od centrum (10 km od granic administracyjnych).własny kawałek zieleniMając Starszaka, każdego dnia chodziłam na spacery do parku, czasami dwa razy dziennie. Była to zwykle długa, min. dwugodzinna wyprawa. Mając własny ogródek – wychodzisz po prostu do ogrodu 🙂 Uwielbiam, gdy jest ciepło, w pidżamie, z kawą siadam na kanapie w ogrodzie, dzieci biegają na golasa, kąpią się w basenie, skaczą na trampolinie, jeżdżą na rowerze. Nie boję się, że zamknę oczy i znikną, że wejdą w psią kupę, że znajdą jakieś super ciekawe śmieci. W ogrodzie jemy obiady, śpimy na hamaku, wieczorami oglądamy gwiazdy owinięci w cisza i ciszaCzasami słychać samochody, ale zdecydowanie głośniejsze są ptaki za oknem. Odkąd zamontowaliśmy na działce kilka domków i karmników dla ptaków, wiosną obserwujemy te, które wprowadzają się do nas na czas wylęgu potomstwa. Wczesnym rankiem, zdarza nam się zobaczyć sarny, łosie (mamy 3 w okolicy). Są też oczywiście bobry, które zjadają nam drzewa za siatką, dziki, lisy. Mimo hałasu, jaki może wyrządzić stado np. szpaków, jest jednak ta niesamowita, odprężająca cisza (na dużej przestrzeni nawet krzyk, pisk i jęki dzieci rozchodzą się w powietrzu).las w zasięgu wzrokuMamy to szczęście, że las mamy w zasięgu wzroku, każdego dnia możemy iść gdzie indziej, możemy odkrywać, poznawać, zdobywać. Jest świetna ścieżka rowerowa w lesie, są pola, łąki. Czasami bierzemy na spacer atlas ptaków, czasem wielką księgę robali, czasami po prostu rowery lub sanki (w zależności od pory roku).żyję szybko, choć wolniejW dużej rodzinie zawsze brakuje czasu. Ciągle się śpieszę starając się zrobić „wszystko”. Uwielbiam ten czas, kiedy popołudniami wychodzimy z domów, spotykamy się z sąsiadami, rozmawiamy. Czas płynie wolniej, spokojniej. Przy domu jest więcej pracy – jasne. Ale można do tego przywyknąć. Między koszeniem trawy jest czas na zamienienie słówka z sąsiadką, czasami podrzucamy sobie dzieci 🙂 wspólnie grillujemy, pieczemy kiełbaski na ognisku za domem, spotykamy się wsi – jedzenie w ogrodzieNie jestem miłośnikiem grządek i uprawy, szczerze mówiąc nie lubię tego, ale… w ogrodzie mamy kilka drzew owocowych, krzaki malin, porzeczki, jerzyn, agrestu, winogrona, co roku sadzimy pomidory koktajlowe i truskawki w doniczkach. W tamtym roku mieliśmy też słonecznik, w tym na pewno coś jeszcze sprawą jest też dostępność świeżego jedzenia od „sąsiadów” mam już swoje miejsce gdzie kupuję jajka, ziemniaki, pomidory, sałatę 🙂Nie wyobrażam sobie wrócić do miasta, do jego gwaru, tempa, tylu ludzi. Decyzja o wyprowadzce nie była 0:1. To nie tak, że życie z dala od miasta ma same plusy, ale jak dla mnie, na teraz nie mogło być lepiej (no chyba, że byłby asfalt, kanalizacja i więcej słońca w roku 🙂 )Trzeba przecież dojechać do pracy, zrobić zakupy, codziennie wozić dzieci do szkoły/ przedszkola ale… Mi jest łatwiej się tu wyciszyć, odpocząć, zrelaksować, a dzieci mogą obcować z przyrodą, poznawać zwierzęta, rośliny obserwować jak zmienia się okolica. Kilka km od naszego domu mamy miasteczko a zaledwie 30 km do samego centrum Warszawy. Taka odległość od miasta daje mi z jednej strony swobodę, spokój, ciszę, a z drugiej – mam dostęp do lekarzy, szpitali, urządów, sklepów, wszelkich atrakcji Stolicy 🙂Jak dla mnie bomba! A Ty jaką podjęłabyś decyzję? Jeśli nie zdążę, czeka mnie ośmiokilometrowy spacer do miasteczka… Po lekcjach wracam do domu. Obiad i znowu do roboty. Wiadomo, jak to na wsi, zawsze się coś znajdzie. Nawet teraz. A to zwierzętom trzeba posprzątać, a to pranie zrobić, podłogi umyć, bo z podwórka bardzo się nosi. Czas na odpoczynek mam dopiero wieczorem, koło Na wsiach nadal panuje przekonanie, że "bije, bo kocha", a mężczyźni potrafią nawet postawić kumplowi piwo w uznaniu za to, że potrafi "trzymać kobietę w ryzach". O zjawisku przemocy domowej na wsi mówi Beata Makarczuk-Jackowska, przewodnicząca Koła Gospodyń Wiejskich Kije i Wianki, laureatka IV edycji Programu WzmocniONE NEWSWEEK: W konkursie WzmocniONE zostałyście nagrodzone za projekt, który skupia się na kobietach dotkniętych przemocą domową mieszkających na wsi. Dlaczego waszym zdaniem ich położenie jest trudniejsze niż kobiet znajdujących się w podobnej sytuacji, ale mieszkających w mieście? Beata Makarczuk-Jackowska: Większość kampanii i działań społecznych wzmacniających kobiety odbywa się na terenach miejskich i na wieś w ogóle nie dociera. Kobiety wiejskie nie mają więc nawet skąd się dowiedzieć, gdzie mogłyby szukać pomocy. To po pierwsze. Drugie istotne ograniczenie, jakie w bardzo poważnym stopniu je dotyka, to wykluczenie transportowe. Najzwyczajniej w świecie nie mogą dostać się do różnego rodzaju ośrodków i instytucji pomocowych, które mieszczą się w miastach, ponieważ transport publiczny przeważnie nie jest wystarczający, a one nie mają własnego samochodu. Nawet jeśli w gospodarstwie domowym jest auto, to kobiety często nie mają prawa jazdy i są uzależnione od woli oraz czasu męża, żeby je gdzieś podwiózł. Stwierdziłyśmy, że skoro jest problem z transportem i komunikacją, to spróbujemy przenieść działania wspierające kobiety – warsztaty informujące o formach walki z przemocą, podnoszące kompetencje i kwalifikacje zawodowe, rozwijające hobby, spotkania ze specjalistami i różnego rodzaju szkolenia – na tereny wiejskie. Jak duża jest skala przemocy domowej na wsi? – Nie ma wiarygodnych statystyk, które by o tym mówiły. Kobiety obawiają się zgłaszać akty agresji ze strony swoich partnerów, ponieważ każdy alarm lub interwencja powodują utratę anonimowości. Na wsi każdy wie, kto mieszka obok, a ludzie jeśli nie znają się osobiście, to z widzenia. Przyjazd policji stawia na nogi całą wieś. Wiedzę na temat skali tego zagrożenia czerpałyśmy więc przede wszystkim z rozmów w cztery oczy z ludźmi, którzy do nas przychodzili i opowiadali o doświadczeniach swoich lub sąsiadów. Podczas pandemii zauważyłyśmy, że ten problem powraca w rozmowach coraz częściej. Czy to, co mówiły wam kobiety, pozwala na jakieś szersze uogólnienia, np. na wyjaśnienie, na czym polega specyfika przemocy na wsi? – Wydaje nam się, że na wsi panuje na nią większe społeczne przyzwolenie, a kobiety ją ukrywają nawet przed najbliższymi i zamykają się ze swoimi problemami w domu. Nie uczestniczą w życiu wsi. Gdy z koleżankami próbowałyśmy zdiagnozować przyczyny, zauważyłyśmy, że ogromną rolą odgrywa tu opacznie pojmowana tradycja. Wyraża się ona w myśleniu, że skoro dziadek lał babcię, ojciec matkę, ja też mogę bić swoją żonę. Wydaje nam się, że na wsi istnieje też większy problem z alkoholem, a to jest czynnik, który pobudza i nasila agresję. Skala przemocy nie maleje, ponieważ prewencja na wsi praktycznie nie istnieje, a policja na wsiach pojawia się sporadycznie. Ponadto wśród ludzi panuje przekonanie, że jeśli do akcji wkraczają mundurowi, to znaczy, że taki dom to patologia. Kobiety wolą więc uciec i schować się przed oprawcą, byle tylko nie dzwonić po pomoc. Obawiają się, że nie tylko one, ale także i dzieci zostaną napiętnowane i będą wytykane palcami. Poza tym po prostu wstydzą się, że mają w domu oprawcę. Takie zachowania kobiet powodują, że domowi przemocowcy czują się bezkarni. I tak spirala się nakręca. W mieście kobiety mają więcej swobody, by niepostrzeżenie zadzwonić na infolinię czy pójść do psychologa, a jeśli się na to odważą, to jest duża szansa, że pozostaną anonimowe. Na wsi to niemożliwe, zawsze ktoś coś podsłucha, ktoś coś zauważy, doda dwa słowa od siebie i informacja, a raczej plotka od razu się rozniesie. Dlaczego środowisko piętnuje kobietę, która zgłasza problem przemocy domowej, a nie oprawcę? – Nie potrafię tego logicznie wytłumaczyć. Stygmatyzacja kobiety spowodowana jest myśleniem, że zawsze tak było, więc tak musi być i teraz. Nadal królują stereotypy. Skoro mężczyzna "nie wytrzymał", to widocznie partnerka musiała go sprowokować i najwyraźniej się jej "należało". Ludzie nie potępiają oprawcy, ale doszukują się tego, co mogła zrobić kobieta, która padła jego ofiarą. Zastanawiają się, co powiedziała, co założyła lub czego nie zrobiła. Jeżeli zdarza się, że to kobieta jest agresorką, to budzi niemal podziw, że była taka odważna i dołożyła facetowi, a partnera, którego pobiła, określa się jako "miękiszona", który "nie poradził sobie" z babą. Na wsiach nadal panuje też przekonanie, że "bije, bo kocha", a mężczyźni potrafią nawet postawić kumplowi piwo w uznaniu za to, że potrafi "trzymać kobietę w ryzach". To zdumiewające, ale choć żyjemy w XXI wieku, ciągle walczymy z takimi archaicznymi stereotypami. W 2020 r. w Polsce ok. 90 tys. osób było dotkniętych przemocą domową. Tak mówią statystyki, a wiemy, że wiele przypadków im umyka, bo ogromna liczba kobiet nie zgłasza takich przypadków na policję. My też to zauważyłyśmy po dużym odzewie, jaki wzbudzają nasze inicjatywy. Dalej rządzi też stereotyp żony pokornej, podporządkowanej mężowi i do bólu, nomen omen, lojalnej? – Zmienia się, ale powoli i głównie wśród młodych kobiet. Zauważyłyśmy jednak, że swoje podejście do relacji męsko-damskich stopniowo modyfikują również kobiety ze starszych generacji. Coraz rzadziej padają z ich strony słowa potępienia pod adresem młodych matek, że gdzieś działają, wyjeżdżają, że włączają ojców do opieki nad dziećmi. Poprzez nasze działania dotykamy też kolejnego aspektu – łamania stereotypu, że to tylko kobieta zajmuje się dzieckiem. Na dodatek mamy za sobą mężczyzn, którzy wspierają nas w tych działaniach. To nie tylko nasi mężowie, ale też wielu mężczyzn wokół. W naszym Kole Gospodyń Wiejskich mamy 20 kobiet i 10 mężczyzn. Jak często kobiety wiejskie doświadczające przemocy korzystają z pomocy? – Niestety, nie ma żadnych statystyk, które to mierzą. Na moje oko ten odsetek jest znikomy. Kobiety nie wiedzą nawet, jakiego rodzaju wsparcie mogą uzyskać. Niektóre mają świadomość, że istnieje coś takiego jak Niebieska Karta, ale nie wiedzą, co ona w praktyce oznacza, i obawiają się o nią wystąpić. W ramach programu WzmocniONE organizujemy spotkania, na których to wyjaśniamy. Zapraszamy pracownice z miejskich ośrodków pomocy społecznej i powiatowych centrów pomocy rodzinie, które krok po kroku omawiają różne procedury i rodzaje pomocy, po jaką kobiety mogą sięgać i gdzie mogą jej szukać. Bo one nawet nie wiedzą, od czego zacząć. Gdyby informacja o tym była szersza, jestem pewna, że procent zgłaszających się po pomoc kobiet byłby wyższy. Informacje na stronach internetowych nie za bardzo im pomagają. Kobiety na wsi często nie mają dostępu do komputera czy laptopa i nie korzystają z internetu w telefonie. Niekiedy nawet nie umieją poruszać się w sieci. Na wsi nadal najlepszym miejscem do przekazywania informacji pozostają tablice ogłoszeń. Bardzo pomocne są także kampanie społeczne. Same zresztą taką zrobiłyśmy: w ramach akcji przeciw przemocy Biała Wstążka nagrałyśmy filmik, w którym opowiadamy o rozmiarze tego zjawiska na wsi. Zaangażowałyśmy do niego wspierających nas mężczyzn. To wywołało ogromne poruszenie. Wiele osób po raz pierwszy usłyszało, że skala przemocy jest tak wielka. Kim są kobiety dotknięte domową przemocą, które do was się zgłaszają? – Nie ma reguł. Gdybym miała stworzyć taki statystyczny portret, to namalowałabym twarz przedzieloną na pół. Jedna połówka przedstawiałaby kobietę wiecznie uśmiechniętą, aktywną, zadbaną i wygadaną, a druga – kobietę zahukaną, przestraszoną, wycofaną. Dwie skrajne osobowości w jednej. Takie kobiety do nas przychodziły: rzutkie, superaktywne działaczki, po których nikt by się nie spodziewał, że w domu są bite, znieważane i pozbawiane godności. Na dodatek często same siebie winią, że doprowadziły do sytuacji, w jakiej tkwią. Jak staracie się im pomóc? – Postanowiłyśmy najpierw zaproponować kobietom pomoc merytoryczną i informacyjną: spotkania z pracownikami MOPS, PCPR i Komendy Powiatowej Policji oraz spotkania z psychologami. Wiemy, że kobiety, które do nas przychodzą, zrobiły już bardzo duży krok. Trzeba postępować z nimi ostrożnie, by znów nie zamknęły się ze swoimi problemami, bo ponownie już prawdopodobnie się nie otworzą. Żeby wzmocnić w nich wewnętrzną odwagę, proponujemy im zajęcia ze sztuki samoobrony – krav magi i wendo. To niesamowicie skuteczna broń. Już kilka godzin warsztatów pozwala nauczyć się, jak na chwilę powstrzymać agresję, obezwładnić oprawcę i uciec. Mamy już takie przypadki, że gdy niektórzy panowie dowiedzieli się, że partnerka uczestniczyła w zajęciach krav magi, nie odważyli się już jej więcej zaatakować. Widzimy więc, że sama informacja o udziale w takich treningach działa odstraszająco. Organizujemy też spotkania z trenerką dla kobiet, która tłumaczy, w jaki sposób powinnyśmy dbać o mięśnie dna miednicy. Kobiety czasami dziwią się: co to ma wspólnego z przemocą? Otóż bardzo dużo. Nadmierne napięcie tych mięśni, które występuje w sytuacjach silnego napięcia, prowadzi do groźnych dla zdrowia konsekwencji, a żyjąc pod jednym dachem z oprawcą, nigdy nie wiemy, kiedy nastąpi atak. Może wydarzyć się w każdej chwili, a my jesteśmy w ciągłym stresie. Chcemy pokazać z każdej strony, jak groźnym problemem jest przemoc domowa. Uderzenie i siniak to tylko szczyt góry lodowej, jaka się pod nim kryje. Co w kobietach się zmienia, gdy mają świadomość, że potrafią się obronić? – To bardzo korzystnie wpływa na ich psychikę. I wcale nie muszą pokazywać, czego się nauczyły. Wiedza o przemocy i nabyte umiejętności powodują, że kobiety zaczynają głośniej mówić. Dużo łatwiej przychodzi im też powiedzenie "nie". Samo uczestnictwo w zajęciach samoobrony dodaje im pewności siebie, wewnętrznej siły i asertywności. * Program WzmocniONE jest realizowany od 2018 r. Wspiera działania, które budują świat równej godności płci. Nastawiony jest przede wszystkim na wspieranie kobiet i dziewcząt w realizacji ich potencjału i budowaniu poczucia własnej sprawczości. Do programu można zgłaszać inicjatywy wychodzące naprzeciw systemowym problemom społecznym, jakich doświadczają kobiety. Nie tylko organizacje założone i prowadzone przez kobiety, ale wszystkie osoby, które swoimi działaniami pomagają wzmacniać pozycję kobiet. Ten cel połączył MagoVox i Fundację Ashoka Polska realizujące program. Wsparcie finansowe i merytoryczne w ramach programu otrzymało już 40 inicjatyw. Właśnie zakończyła się czwarta edycja programu. MagoVox to inicjatywa Małgorzaty Rutkowskiej, która wspiera kobiety i dziewczęta oraz współtworzy społeczność świadomych obywatelek i obywateli. Skupia się na trzech obszarach: Kobieta – Edukacja – Demokracja. Fundacja Ashoka to międzynarodowa sieć innowatorek i innowatorów społecznych, którzy systemowo, twórczo i wymiernie zmieniają rzeczywistość. Dążą do świata, w którym każda osoba może być twórcą i twórczynią zmian na lepsze. Beata Makarczuk-Jackowska - przewodniczącą Koła Gospodyń Wiejskich Kije i Wianki. Z wykształcenia prawniczka, historyczka oraz dziennikarka. Rankiem przedsiębiorczyni, w południe gospodyni, po południu oraz wieczorem mama i żona. Jej przepis na uśmiech to szczęście osób ją otaczających Małgorzata Mierżyńska - dziennikarka, redaktorka, tłumaczka, współpracuje z magazynem "Newsweek Psychologia" Na Wsi. nieruchomości na sprzedaż. 7620 ogłoszeń. Największy wybór ofert nieruchomości w Polsce: mieszkania, domy, grunty, garaże, lokale użytkowe.
25. rocznica powodzi tysiąclecia. „Trzeba było trochę z tego żartować, opowiadać kawały, żeby rozbrajać sytuację i nie wysiąść psychicznie. Mąż powiedział, żebym nie narzekała, bo w końcu zabrał mnie do Wenecji w spóźnioną podróż poślubną. A w zasadzie Wenecja sama do nas przypłynęła”Kinga Kowalewska-Koziarska, właścicielka winnicy w Starej Wsi: – Pamiętam też inną powódź. Z lat osiemdziesiątych, zimową. Stan wody praktycznie identyczny jak ten w 1997 roku. Byłam dzieckiem i zapamiętałam, jak Odra wyła. Coś strasznego. Wtedy zima była zimą, lód – lodem i pękały tafle. Woda podnosiła się, wchodziła między drzewa i łamała się o nie. Głuchy jęk. Faceci chodzili z pochodniami i patrzyli na stan wody. Musieli trzymać rękę na pulsie, żeby wiedzieć, czy musimy się już ewakuować. Dlatego początkowo podczas powodzi stulecia byliśmy we wsi przekonani, że damy radę. Ale straszenie w telewizji sprawiło, że każdy z nas widział ścianę wody, która na nas idzie. Nakręcaliśmy się. Meble wynieśliśmy na górę. Widzi pan ten kredens? Od powodzi ma pękniętą szybkę. Mama nie chciała tego naprawiać. Na nasz sklepik wnieśliśmy byliny. Tyle, ile mogliśmy. Stwierdziliśmy, że nie jesteśmy w stanie uratować krzewów, które rosną, to przynajmniej one będą jakimś matecznikiem. Nie wiedzieliśmy, co z tym zrobić. Znajomy przyjechał transportowym autem i wziął na swoją działkę trochę naszego materiału. Dbał o niego sam przez prawie w takich momentach pokazują, jacy są w ‘97 zaopiekowali się znajomi z Zielonej Góry. Znajomi, nie rodzina, co też jest znamienne. Zamieszkałam przy ulicy Zawadzkiego „Zośki”, a moi rodzice przy Batorego. Zabraliśmy ze sobą nasze dwa duże psy: Sabę i Atamana. Sama czułam się jak bezpański pies, mimo że do domu miałam niespełna 30 km. Trudne doświadczenie bezdomności. Powrót do Starej Wsi był moim jedynym marzeniem. Czułam bezsilność, bo nie mogłam nic zrobić. Gdy obserwuję dziś Ukrainki, które z dziećmi muszą uciekać przed wojną, myślę, że czują podobnie. Chociaż nie da się porównać naszych sytuacji, ich jest dużo bardziej tragiczna. Nam natura zabierała domy, a ich mordują Rosjanie. Ale to też jest strata. I jak się w tym odnaleźć?(…)Powódź pokazała, że człowiek szybko potrafi przystosować się do każdej sytuacji, co czasem jest dość absurdalne. Momentalnie pojawiły się mniejsze lub większe łódki, pontony. Tak po prostu. Nagle znalazła się stara omega, która robiła za autobus. Nazwaliśmy ją Powsinoga. Nawet na prześcieradle namalowałam psa, miała taką flagę. Łodzią przywozili jedzenie: konserwy, chleb. I rachunki, od nich nie uciekniesz. Mężczyźni wiosłowali do Nowej Soli 40 minut, bo nie mogli płynąć po linii prostej, tylko musieli wytyczyć szlak pomiędzy ogrodzeniami, murkami. Woda pokazuje, gdzie są górki i pagórki, których normalnie nie nie było w domu cztery dni. Dwa przesiedzieliśmy w Zielonej Górze. Mama dłużej, u przyjaciółki zajęła się myciem okien. Tata zadzwonił do mnie i powiedział, że musi coś zrobić, dłużej nie wysiedzi. Wsiedliśmy do busa, pojechaliśmy do sztabu w „Spożywczaku”. Przespałam tam dwie doby. Tata stwierdził, że będzie pomagał swoim ze Starej Wsi. Autem woził ludzi, krowy, świnie, meble. Kobietom załatwiał podpaski. Dopiero wieczorem wracał do Zielonej Góry. Ja pomagałam w szkole przy rozładunku darów. To mi pomagało. Potem dobrze spało mi się pod szkolną Wieś w lipcu 1997 w Nowej Soli, godzina Panowie podpłynęli omegą. Tata do niej wsiadł, po czym na chwilę wysiadł, ale zobaczyłam, że na desce leży klucz do naszego domu. Wzięłam go, wsiadłam do łódki i popłynęliśmy bez niego. Krzyknęłam tylko: „Tato, będę pierwsza, a wy przyjedziecie następnym kursem!”. Ale był na mnie zły, że jadę sama. Stwierdziłam, że dłużej już nie wytrzymam. „Ja chcę do domu!”, jak mała dziewczynka. Gdy dopłynęliśmy, zobaczyłam w wodzie dwie wielkie puchy po jakichś chemikaliach. Jedną postawiłam na schodach. Wtedy okazało się, że ludzie trzymają we wsi różne sprzęty, których nie powinni mieć, np. kusze. Mamy jedną z najwyżej położonych posesji we wsi i woda była do drugiego stopnia od góry. Drżąc, przekręciłam klucz w drzwiach. Otworzyłam i poczułam ulgę, bo nie weszła do domu. Byłam szczęśliwa. Rodzice przypłynęli wieczorem. Najpierw na mnie nawrzeszczeli, ale szybko im przeszło. Otworzyliśmy drzwi na taras, wyszły psy, obwąchały okolicę. Wyobraża pan sobie, że póki wokół był wysoki stan i nie było widać kawałka gruntu, żaden pies nie szczekał i w ogóle nie śpiewały ptaki? Całkowita cisza. Saba i Ataman zaczęli szczekać, jak woda troszkę zeszła i pojawił się kawałek ziemi. Kot w czasie powodzi musiał sobie radzić sam, bo wcześniej nam uciekł. Dał radę. Jak otworzyliśmy drzwi, było jedno wielkie miauczenie. Nad drzewami widziałam mnóstwo wielkich komarów. Wyglądały jak znaki dymne, które robią Indianie. Aż ruszały się od nich się załamała. To ją diametralnie zmieniło już do końca życia. Nigdy nie odzyskała pierwotnej charyzmy. Tak jakby coś w niej zgasło. Nie mogła wtedy podjąć żadnej racjonalnej decyzji. Stała na środku podwórka i nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Wtedy się poddała. Czy rozmawialiśmy z nią o tym później? O takich rzeczach nie trzeba rozmawiać. To się widzi. Przecież obserwujesz w domu najbliższą osobę i widzisz, jak ona się zmienia. Później walczyła, podnieśliśmy się z kolan, ale to w niej zostało. Z tatą musieliśmy przejąć wodzie żyliśmy sześć tygodni. Wszystko dookoła było suche, ale Stara Wieś pływała nadal. Musieli wysadzić drogę pod most, żeby znalazła ujście. Nauczyliśmy się z nią funkcjonować. Nabraliśmy do tego dystansu. Musieliśmy nauczyć się z tym żyć. Nikt nie lamentował. Mama dalej myła okna, tyle że już u nas. Potrafiliśmy rozpoznać, kto płynie, po tym, jak woda odbijała się o budynek. Czasami przypływali policjanci, piliśmy kawę. Od powodzi zaczęłam obchodzić imieniny – 24 lipca, Kingi. Nigdy tego nie robiłam. Jest pukanie do drzwi, my z mamą same w domu, bo tata wypłynął rano, żeby ratować świat, a Zbyszek i inni sąsiedzi przychodzą i mówią: „Kinga, masz dzisiaj imieniny, chcieliśmy ci dać kwiaty!”. Dali mi też ogromnego karpia, który pewnie uciekł gdzieś spod Bytomia dziennikarze nas wkurzali. I dziennikarki. Jedna zapytała chłopaków: „No i jak sobie radzicie?”. A oni: „W porządku. Ale proszę nie wkładać ręki do wody, bo sąsiadowi uciekł aligator!”.Najgorzej było po, jak woda już zeszła. Zobaczyliśmy skalę zniszczeń. Do tego okropny smród. Jak byłam w jakiejś sprawie w Nowej Soli i wracałam do wsi, uderzał mnie odór zgnilizny. Wyjechałam po coś do Głogowa, zaszłam do chrzestnego i on spytał, czy nie chcę przypadkiem się wykąpać. Powiedziałam, że przecież się kąpałam. Kiedy wróciłam, uświadomiłam sobie, o co mu chodziło. Byliśmy tak przesiąknięci tym zapachem, że nawet go na sobie nie czuliśmy. Pokazało się mnóstwo mułu, pognitych roślin. Wszystko trzeba było wyczyścić: od chodnika, przez krawężnik, po ogrodzenia. Szczotkami ryżowymi ludzie czyścili oczka w siatkach, bo wszystko było wyglądał tak, jakby ogarnęła go nie woda, a ogień. Był czarny, popalony.„Nowa Sól by zniknęła”– Dlaczego starałam się jak najprędzej wrócić? Bo jak przerwało u nas wał i zaczęły wyć syreny strażackie – mieszkanka Starej Wsi Małgorzata Bińkowska usiłuje nie płakać – ludzie w Przyborowie czy Siedlisku, którzy uciekli tam przed wodą, nie wiedzieli, co tak naprawdę dzieje się z ich domami. Nie mogłam znieść przekazu w mediach, bo on się kłócił z tym, co przekazywali sąsiedzi na miejscu. Zupełnie sprzeczne informacje. Pokazywali w telewizji działki na Południowej, gdzie altanki były zalane po sam dach, mówiąc, że tak wygląda sytuacja w Starej Wsi. To mnie bolało. Niektóre domy stały puste i ludzie się o nie bali. Chcieliśmy tylko rzetelnej informacji. Wiedziałam, że muszę wrócić i zobaczyć to wszystko na własne oczy, bo dostanę na Starej Wsi wróciłem po kilku tygodniach, żeby spotkać się z Jerzym Bińkowskim i jego żoną. Przy bramce wita mnie Lara, duża, przyjazna suczka. Jerzy jest sołtysem, przed ich posesją lśni tabliczka, która to komunikuje. Ona pochodzi z Przyborowa, on z Siedliska. Mieszkają w Starej Wsi od 1991 r. Cenią sobie tutejszy spokój i w ‘97 było praktycznie pewne, że Odra wyleje, Jerzy został na miejscu. Małgorzata: – Studiowałam wtedy wychowanie techniczne. Akurat zaliczyłam najtrudniejszy egzamin z technologii drewna i myślałam, że to będzie szczęśliwy dzień. Sądziłam, że już nikt i nic nie może mi go zepsuć. Ale w piątek dostaliśmy informację, że o godz. jest zebranie w świetlicy wiejskiej. Piękny czar prysł. Powiedzieli, że mamy zabezpieczyć swój dobytek i powinniśmy szybko się ewakuować, bo wody będzie po – Mówili, że zaleje wieś na trzy metry. Gdyby tak się stało, Nowa Sól by – Dodali, że ci, którzy mają strych na tej wysokości, mogą jeszcze – Nie do końca w to wszystko wierzyliśmy, ale jednocześnie widzieliśmy, co się dzieje we Wrocławiu. Bo po Raciborzu i Kłodzku wydawało nam się, że tam się dzieje tragedia, bo to są górskie tereny i rwą tam potoki. Tak, po Wrocławiu zdawaliśmy sobie sprawę, że już nie ma żartów. Wróciłem po zebraniu i mierzyłem, jaka jest wysokość naszego domu. Stoi na podwyższeniu, wyszło trzy i pół metra i podjąłem decyzję, że zostaję. Ludzie wywozili swoje zwierzęta. Dostaliśmy wywrotkę piasku i tylko 200 worków, żeby uzupełnić wał. Andrzej Balinowski zorganizował więcej i na zakręcie, gdzie teraz jest przystań, robiliśmy kolejne zabezpieczenia. Łącznie położyliśmy jakieś 2 tys. worków. Przyjeżdżali nam pomagać ludzie ze Starego Żabna. Brakowało jednak żołnierzy – decydenci powinni wtedy rzucić do nas więcej – Ci ludzie ze Starego Żabna przyjeżdżali nie po to, żeby sobie popatrzeć na sensację, tylko naprawdę realnie pomagali. W poniedziałek po południu wyjechałam z naszą 5-letnią córką Eweliną do teściów do Siedliska. Psa też wzięłyśmy ze sobą, mieliśmy takiego dużego owczarka. Był podobny do tego, który leży teraz pod pana nogami. Nadal myślałam, że to Przyborów popłynie – tam do wału brakowało metra wody, z kolei u nas było jej do – Patrzyliśmy z sąsiadami na Odrę, jak zaczyna przybierać. Zalało nas już 15 lipca, dzień przed falą kulminacyjną. Była z hakiem. Świeciło słońce, siedzieliśmy przy wale koło dzisiejszej przystani, rozmawialiśmy i obserwowaliśmy. Dostrzegliśmy, że rzeka nieco opada. Pierwsza reakcja? Że pewnie przerwało wał w Przyborowie. Dopiero po jakimś czasie zauważyliśmy, że to u nas, 200-300 metrów dalej, przelewa się woda. Pobiegliśmy w to miejsce, ale wyrwa miała już pięć metrów. Szybko rzucaliśmy worki na taczkę i biegliśmy na wał, żeby to jakoś ratować. Jeden facet w adrenalinie wziął dwa worki wypełnione piaskiem. Normalnie by tego nie uniósł. Nie dało rady już tego zasypać. Do tej pory mam dreszcze, jak o tym mówię. Widzieliśmy już w przeszłości, co potrafi zrobić woda, dlatego nie ukrywam: na początku się przestraszyliśmy, wpadliśmy w panikę, wsiedliśmy na ciągnik i daliśmy nogę. Potem trochę ochłonęliśmy i wróciliśmy do domów. Woda płynęła nadal, po godzinie wyszliśmy na podwórko. Mieliśmy wrażenie, że już nic gorszego się u nas nie wydarzy, bo wydawało nam się, że teraz płynie bardziej na ul. Łąkową na Starym Żabnie i do szczególnego się nie działo, dlatego w kilku mężczyzn spotkaliśmy się pod sklepem. Wyłączyli nam prąd, a właściciel miał całą zamrażarkę lodów. Czyli woda płynie, jesteśmy w szoku i nie do końca wiemy, co się dzieje, co będzie dalej, ale siedzimy w 17 chłopa i jemy lody. A potem jedna, druga – Zostawić mężczyzn samych w domu…Jerzy: – Trochę podrinkowaliśmy. Mniej więcej o północy poszliśmy z kuzynem żony do domu. Byliśmy przekonani, że nie będzie źle. Ale wstaliśmy rano i we wsi mieliśmy jeden wielki basen. Nasze podwórko było zalane, woda buzowała, gotowała się i w końcu weszła do mieszkania. Mieliśmy jej ponad pół metra. Tylko że to nie był koniec, bo fala kulminacyjna przyszła 16 lipca około Nagle zrobiło się takie ciśnienie, że aż ściskało głowę. Dodatkowo zaczął padać silny deszcz. We wsi było jakieś półtora metra wody, ale po kulminacji nie przybyło jej więcej. W czwartek albo piątek wzięliśmy szpadle i przekopaliśmy metr wału, wtedy zaczęła schodzić. Dużo pomagali nam Duńczycy. Nie można było spać, bo ich pompy chodziły głośno, przez tydzień pracowały cały czas, żeby wypompować wodę, dzięki temu później mieliśmy już dojazd ze wsi do miasta przez Stare Żabno. W samej Starej Wsi stała z trzy miejsceMałgorzata: – Moja mama mieszka tu od dziecka i opowiadała, że w tym drugim miejscu, w którym przerwało wał, było kiedyś takie bajorko, bagno, które się zapadło. Prawdopodobnie woda w nocy nadeszła stamtąd. Zresztą podczas wiosennych roztopów najszybciej dostawała się do wsi właśnie z tamtego – W 2010 r., podczas kolejnej wielkiej powodzi, wał był już zrobiony, pilnowaliśmy tego bagna i we wsi powstały tylko podsiąki, a nie regularny – Druga wersja była taka, że wysadzili wał*.Jerzy: – Niczego nie wysadzili. Przecież słyszelibyśmy z chłopakami wybuch. Chociaż z drugiej strony obok nas stał wtedy włączony traktor. Sąsiad bał się, że jak go zgasi, to później już nie zapali. Cały czas dość głośno pracował, ale i tak nie zagłuszyłby wybuchu. Po drugie, po co wysadzać wał akurat w tym miejscu? Można to było zrobić dalej od wsi, żeby nie zalało istniejąJerzy: – Niektórzy brali na dach krzesło, parasolkę i tak siedzieli. A co mieli robić? Spotykaliśmy się czasem u sołtysa Zdzicha Pietrzaka. Kolega miał rodziców przy Cichej, to płynęliśmy do miasta się rozejrzeć. A jakie ryby były wielkie! Czasami ruszaliśmy do sklepu, innym razem do sadu, bo był lipiec i papierówki. Wyciągaliśmy je z wody i jedliśmy. Małgorzata: – Trzeba było trochę z tego żartować, opowiadać sobie kawały, żeby rozbrajać tę sytuację i nie wysiąść psychicznie. Mąż pewnego dnia powiedział mi, żebym nie narzekała, bo w końcu zabrał mnie do Wenecji w spóźnioną podróż poślubną. A w zasadzie Wenecja sama do nas Starej Wsi wróciłam po niespełna tygodniu od zalania, Ewelinka została jeszcze u babci, choć też chciała wracać już do domu. Pamiętam, że wyszłyśmy na górkę w Siedlisku, był jeden smród i spytałam, czy na pewno chce wrocić do takiego śmierdzącego domu. Odpowiedziała: „Nie, mamusiu, to ja zostanę jeszcze z babcią”. Jak przyjechała do Starej Wsi we wrześniu, w domu mieliśmy jeden wielki piach i ucieszyła się, że ma wreszcie piaskownicę pod posesji sąsiadów. To byli wiekowi ludzie i musieli wyjechać ze wsi. W ogóle to był czas, kiedy sąsiedzi sobie pomagali. Ktoś ugotował gar zupy, krzyczał, że ma jedzenie, ktoś inny wsiadał w łódkę i do niego płynął. Gdy jechałam do Nowej Soli na zakupy, kupowałam więcej chleba. I znowu krzyczałam: kto potrzebuje bochenka?!Jerzy: – Pytaliśmy też: jesteście, żyjecie?! Trzeba było o siebie dbać, pogodzić się z tym, co się – W pewnym sensie powódź scementowała relacje między sąsiadami. Ludzie na nowo dostrzegli, że inni NarodzenieMałgorzata: – Co później? Do mieszkańców przychodziły panie z poradni psychologicznej w Nowej Soli. Do tych, którzy chcieli skorzystać z takiej porady. Zaczęło się otwieranie okien, osuszanie, zrywanie drewnianych podłóg, kucie, remontowanie. Prądu nie było długo, kilka tygodni. Na drugi rok ludzie obsiali swoje pola. Staraliśmy się o kredyt powodziowy i wcale nie tak łatwo było go dostać. Wnioskowaliśmy o 25 tys. zł. Pierwszą transzę dostaliśmy w połowie września. Ludzie w banku mówili, że na pewno dostaniemy, a wcześniej możemy przecież pożyczyć. Tylko od kogo, jak dookoła ludzie mają zalane domy i też potrzebują pieniędzy? We wsi były nerwy z tego powodu. Z gminy dostaliśmy tonę węgla na osuszanie, z pomocy rządowej – tysiąc złotych. Tysiąc również z Caritasu, pomogli nam też Duńczycy, którzy dali 5 tys. Widzieli, że u nas nie ma podłóg i za te pieniądze zrobiliśmy posadzki. Później dostaliśmy dwie kolejne transze kredytu, ale za każdym razem mieliśmy tylko dwa tygodnie, żeby rozliczyć się z fakturami. To absurd! Mnóstwo ludzi kupowało rzeczy potrzebne do remontu i ich brakowało, trzeba było czekać na materiały. Bywało tak, że płaciliśmy za jakiś towar od razu, bo trzeba było mieć na to papier, a materiały przychodziły później. Ta pomoc ludzi poróżniła, bo podobną dostawali ci, których domy były zalane bardzo wysoko, i ci, którzy mieli zalany nauczycielką, pracowałam w „Nitkach”, które też zalało. Z pracy w syfie wracałam do domu w syfie. Miałam chwile zwątpienia. W jedną z listopadowych niedziel usiadłam na schodach i rozpłakałam – Po powodzi mówili, że postawią nam domki przy Ciepielowskiej w Nowej Soli, a Stara Wieś będzie terenem zalewowym. Ten pomysł umarł, ale rzeczywiście kilka osób wyprowadziło się do Lubięcina. Z remontem zdążyliśmy na Boże Narodzenie 1997. Dosłownie każda niedziela była robocza. Betoniarki chodziły cały czas. Jeszcze tydzień przed Wigilią lakierowaliśmy – Bardzo chcieliśmy, żeby święta odbyły się już u nas. W grudniu w całej wiosce było czuć takie ciepło, radość, że nadchodzi jakaś normalność, że święta będzie można spędzić rodzinnie. Dla nas to miał być sygnał i symbol: rozpoczynamy nowe – Zapominamy o powodzi tysiąclecia.*W poprzednim odcinku naszego cyklu Krzysztof Gonet i Józef Suszyński, w ‘97 prezydent i wiceprezydent Nowej Soli, stanowczo zaprzeczyli, że wał w Starej Wsi został celowo zniszczony.**Fragment książki „Rzeka ma zawsze rację” o powodzi tysiąclecia w Nowej Soli i TYGODNIKA KRĄGAboutLatest Posts
Miasto się bawi, szaleje, wyrzuca pieniądze, widzi cuda nad cudami, a co ma i co widzi wieś? Błoto, błoto i błoto. Ludzie na wsi są jak woły i konie. Nie mają wiele czasu na spanie, zjedzenie, bo zaprzęgają się do codziennej pracy, która mało popłaca, a siły zużywa. Ludzie na wsi dlatego tak szybko starzeją się garbią i fot. Jadwiga Zgliszewska - lato w Kadłubówce Zanim… póki co – wciąż tutaj jestem raduję duszę siedząc pod ukochanym drzewem które mnie przed upałem dziś rześkim chłodem otula po matczynemu – czule… – rozmawiam z ziemią i niebem a na dnie serca kołyszę najdoskonalszą wiejską ciszę przetykaną jedynie ptasim śpiewem i wiatru leniwym poszumem – … dlaczego miejsc innych – równie jak tego kochać nie umiem? – 23 sierpnia 2018 Dziękuję… … za każdy skradziony promyk słońca za zimno niepojęte za siostrę obok obecną przez cały miesiąc – za ptasie śpiewy do zawrotu głowy za sen zdrowy za trawę pod stopami którą mogłam deptać choć podłoże nie całkiem płaskie więc nie dla mnie… – nawet za brak deszczu którego tak pragnęli oraz za ulewy że nadeszły wreszcie a wkrótce może i nadmiar? ale gdzie tam! bo jest grzybobranie przyjezdni się cieszą – dziękuję ci za wszystko bez słońca i ciepła choć lato ucieka porudziałą ścieżką – dziękuję za rudbekię (nasze żółte kwiatki) co zdążyła zakwitnąć nim odjechałam stamtąd dziękuję – ja wdzięczna i… proszę o jeszcze! – sierpień 2016 pożegnanie bezdeszczowego lata ach ty lato bez deszczu co bez mrugnięcia okiem przejmujesz nadliczbowo i przedwcześnie obowiązki swojej następczyni – skręcone spiekotą liście rude od piekielnych temperatur zaległy pod kopułami zdumionych drzew nie pytając – dlaczego… – chichot jałowej chmury kpi z przewrotności zmieszanych pór roku zamiatam 691 Likes, 53 Comments - Katarzyna Drążewska (@odkrywajacameryke_pl) on Instagram: “POL/ENG 🇵🇱 Nie ma jak to na wsi rankiem, pachnie gównem i rumiankiem🙈 kilka dni tutaj to najlepszy…”
@Creed-Bratton: . To wyk0pki ścierwa wiecznie marudzą jakie to straszne piekło mężczyzn nastąpiło, bo kobiety mają nieco łatwiej niż miały przez poprzednie tysiąclecia. To straszne że już nie można sobie obcej baby poklepać po dupie albo zgwałcić i dać w mordę, gdy jest się jej mężem. Jest dokładnie odwrotnie. Właśnie problem polega na tym, że to się już skończyło (wiadomo patologie się zdarzają ale to już nie jest norma) kobiety obecnie mają więcej przywilejów niz mężczyźni, a nadal twierdzą, że są traktowane gorzej. Tak jakby nic się nie zmieniło, a zmieniło się mocno wszystko. Dam taki przykład. Jestem za aborcją na życzenie. Jednakowoż jestem też za zniesieniem alimentów. Dlaczego facet ma płacić jak nie chce dziecka, a kobieta jednak chce urodzić w sytuacji kiedy to np facet chce dziecka ale kobieta nie to wtedy facet ma zamknąć p%%!e. Jej ciało, jej sprawa. Utrzymanie tak samo skoro dala dupy byle komu co chciał tylko poruchac, a nie zakładać rodzine. Tutaj nagle równości nie ma. Zawsze na korzyść kobiety. Rozumiesz problem? Obecny feminizm nie walczy o równość tylko o przywileje. PS: uzupełnię wypowiedź zeby było jasne. Alimenty powinno się płacić tylko wtedy kiedy facet chciał dziecka, a jednak zostawil potem kobietę z tym dzieckiem samą.
nie ma jak to na wsi. rankiem (jak mówi wierszyk) - pachnie gównem i rumiankiem. Okazuje się, że po południu też może być fajnie. Dziś od 15 -tej, tak mniej więcej, mamy skażenie biologiczno-chemiczne. Jak twierdzi Danuśka, najlepiej poinformowana osoba w okolicy, pan krowi farmer K. wozi gnój. Podobno ze swojego drugiego rancza
7 dni temu Tytuł: Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach Autor: Krzysztof Daukszewicz Oprawa: miękka Liczba stron: 445 Rok wydania: 2022 Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Polskie poczucie humoru jest jedyne w swoim rodzaju. I muszę się Wam przyznać, że uwielbiam zarówno polskie komedie, jak i kabarety. A wśród kabareciarzy cenię zwłaszcza tych, którzy stawiają na inteligentną rozrywkę pełną dwuznaczności, gry słów i abstrakcyjnych skojarzeń. Już kiedy recenzowałam dla Was Meneliki nowe, czyli wina Tuska i logika białoruska nie ukrywałam, że wysoko cenię poczucie humoru Krzysztofa Daukszewicza. Jako że jego twórczość pamięta czasy cenzury, doskonale potrafi tworzyć dwuznaczne teksty, które bawią młodych i starych. A przy tym nie raz i nie dwa udowodnił, że jest świetnym obserwatorem otaczającej nas rzeczywistości. Jak płynie wódeczka na wsiach i w miasteczkach jest tego najlepszym dowodem. Na początek dobra wiadomość dla tych, którzy przeczytali Meneliki nowe, a nie mieli okazji poznać wcześniejszych zbiorów anegdot o menelach. Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach to wznowienie poprzednich części, ale uaktualnione o nowe historie. Tym samym wystarczy dokupić sobie jedną książkę, by mieć komplet. Koniecznie muszę też podkreślić, że ten zbiór to nie tylko anegdoty o klasycznych menelach, stojących zazwyczaj w pobliżu sklepów dyskontowych, ale też o drogówce, limeryki, epitafia dla polityków (dla większego smaczku żyjących), anegdoty z podróży zagranicznych i inne. Podobnie jak w poprzedniej książce, nie wszystkie są autorstwa pana Krzysztofa (albo raczej nie we wszystkich brał osobisty udział), część opowiedzieli mu znajomi, a część obcy ludzie. W moim odczuciu taka zbieranina czyni zbiór barwniejszym, chociaż faktycznie nie wszędzie widać rękę mistrza. Najciekawsze są oczywiście anegdoty o menelach, czyli meneliki. Język tych osobników jest bowiem tak barwny, a poziom inteligencji na tyle zaskakujący, że nie sposób nie śmiać się w głos przy czytaniu. Menel bowiem to ktoś więcej niż człowiek, któremu nic się nie chce i woli żebrać, niż wziąć się za uczciwą pracę. To człowiek z zasadami, którymi kieruje się bardzo konsekwentnie, np. permanentnie odmawiając podjęcia pracy, bo to by godziło w jego honor. Menel zazwyczaj prosi o niewielki datek i tylko nieliczni przyjmą większą gotówkę. Bo menel zna swoje potrzeby i niepotrzebnie nie chomikuje pieniędzy. Będzie trzeba, to zawsze się znajdzie jakiś kierownik, który poratuje złotówką. A przy tym trzeba przyznać, że menele mają nieograniczoną inwencję, jeśli trzeba owemu kierownikowi wytłumaczyć, dlaczego koniecznie musi wesprzeć menela. Padają przy tym takie argumenty, że nie raz i nie dwa śmiałam się w głos przy czytaniu. A przy tym trzeba przyznać, że Krzysztof Daukszewicz, zbierając i publikując anegdoty o menelach, absolutnie nie odbiera im człowieczeństwa. Można by rzecz, że wręcz przeciwnie. Po lekturze na pewno łatwiej przyjdzie nam zobaczyć w menelu człowieka. Wszak nikt nie urodził się menelem. Menele są też bardzo pomocni. Potrafią na przykład doradzić osobie nieobeznanej z alkoholem, co powinna kupić, żeby goście byli zadowoleni. A menel przecież ma doświadczenie i dobrze wie, która wódka pali w gardło, a która niekoniecznie. Szczerze mówiąc, przed lekturą książki myślałam, że wszystkie. Oczywiście menel poratuje doświadczeniem za darmo i niepytany. Dla niego bowiem nie ma nic gorszego niż stojący przed nim w kolejce niezdecydowany klient. Wszak to utrudnia zakup ulubionego wina, a menel, co by o nim nie mówić, na pewno do osób cierpliwych nie należy, szczególnie na trzeźwo. Równie interesująco przedstawiają się anegdoty z życia aktorów i kabareciarzy, szczególnie te, które wydarzyły się po koncertach. Wiadomo – artyści za kołnierz nie wylewają ;-) Całkiem sympatycznie się to czyta, choć szczerze mówiąc, na miejscu kilku osób miałabym do pana Daukszewicza pretensje. No ale to ich dobre imię, legenda i sława zostały obalone. Niech sobie z tym robią, co chcą. Jak płynie wódeczka na wsi i w miasteczkach to pozycja, która nie stroni od polityki, ale też jakoś mocno jej nie akcentuje. Można więc uznać, że to uniwersalna lektura i propozycja dla wszystkich, którzy mają chęć się pośmiać niezależnie od tego, którą stronę sceny politycznej na co dzień popierają. W moim odczuciu świetnie nadaje się na prezent dla każdego, kto ma choćby minimalne poczucie humoru. To też książka, której nie czyta się od deski do deski, można się nią delektować długo i na wyrywki, wracając do tych anegdot, które śmieszą najbardziej. Mnie szczególnie utkwił w głowie krótki cytat: „Ledwo człowiek wytrzeźwiał po Sylwestrze, a już trzeba ubierać choinkę”. Recenzja powstała w ramach współpracy z Wydawnictwem Prószyński i S-ka Fajny artykuł? Możesz nas pochwalić lub podzielić się nim z innymi :)
\n\n \n \n nie ma to jak na wsi rankiem
. 124 144 36 301 290 423 414 253

nie ma to jak na wsi rankiem